Aktualności
LISTA OBECNOŚCI ZAKOŃCZONA!
Wydarzenia

niedziela, 9 grudnia 2012

"Mam od tego ludzi!"




Każdy słyszał o szlachetnej rodzinie Grantów Herbu Białej Róży. Noah Grant I, założyciel rodu, wielki rycerz i dowódca sił Valnwerdu podczas wielkich walk z poganami, Herulius Grant, jeden z najznakomitszych inkwizytorów tego tysiąclecia, który sam na stos zaprowadził tysiące nieludzi, Finneas Grant, wspaniały architekt, który zaprojektował a także kierował budowami wielkiej kaplicy Lontijskiej a także poprzedni król Valnwerdu, Ordygiusz Grant IX zwany wielkim… To tylko niektórzy członkowie tej wielkiej i znakomitej rodziny której członkiem jest… Noah Herulius Finneas Ordygiusz Grant VII
 


~~*~~



Imię: Noah
Nazwisko Grant
Herbu: Biała Róża
Wiek: 20 lat
Data urodzenia: 14 stycznia 592
Pochodzenie: Szlachcic
Rasa: Człowiek

Charakter:
Nikt chyba nigdy nie spotkał tak pewnego siebie, zarozumiałego, pewnego siebie dupka. U nie go nie ma słowa „chyba”… Jeśli by nie liczyć słów „Chyba śnisz”, lub „Chyba ci do reszty odebrało rozum”, których używa bardzo często. Jest strasznym egoistą i hipokrytą. Według jego przekonań cały świat jest jego i jego samego żadne zasady nie dotyczą… Oczywiście wszyscy mają przestrzegać jego reguł. Nie szanuje zadnia innych, nie szanuje ich własności…
Ma wysokie mniemanie o swojej szlachetnej osobie: No cóż. W końcu jest potomkiem najznakomitszego rodu jaki stąpał po ziemiach Valnwerdu! I to wcale nie kłamstwo!
Zawsze byli blisko królów i papieży, zawsze znajdywali się na wszelkich balach wyrządzanych…
A teraz to nawet jest kuzynem samego króla więc jego mniemanie o sobie jest jeszcze większe…
Jednak jest coś, co Noah ceni sobie nad życie: Honor i duma, których ten będzie bronił, nawet w walce z silniejszymi od siebie i do ostatniej kropli krwi w żyłach, jak to każdemu Grantowi wpaja się od lat.
Czasami ma skłonności do dramatyzowania.

Wygląd:
Nie jest jakimś wielgaśnym rycerzem jak niektórzy Inkwizytorzy. Ma metr siedemdziesiąt pięć wzrostu więc jakimś karłem jednak nie jest, jednak jego mięśnie nie są tak przerośnięte jak u tych Piesków Papieża. Jest raczej rozwinięta na miarę jego potrzeb i jego życia, czyli tak by przez kilka godzin mógł prowadzić walkę szermierską i nie paść.
Jego wygląd naprawdę psuje wyobrażenia na jego temat, jakie tworzą się po wieści iż nie ma partnerki. Zamiast suchej, opryszczonej twarzy, widzą twarz młodą i gładką. Zamiast okropnych, zezowatych oczy, dostają błękitne oczy o idealnym kształcie wyglądające zza szkieł okularów (Których ten potrzebuje tylko do czytania), zamiast przetłuszczonych, czarnych, krótkich włosów, dostają piękne, opadające na plecy kaskadami blond fale…
Zamiast okrutnego, odpychającego zapachu potu otrzymują wyrafinowany zapach białej róży.
To od razu sprawia iż kobiety do niego lgną, jednak on je tak brutalnie odpycha (mimo że czasem z jakąś zacznie romansować dla żartu).
Jego ubiór świadczy o jego pozycji. Drogie, kolorowe materiały zawsze tworzą piękne kreacje które młodzieniec z dumą nosi. W prawej ręce trzyma wspaniałą czarną laskę, z główką w kształcie kwiatu białej róży, u boku swego ma przypiętą szablę.

Dodatkowo:
Tak, tak. Noah coś potrafi w końcu pochodzi z rodziny Grant, a to zobowiązuje!
Jest doskonałym łucznikiem i szermierzem, a jazdę konno opanował jako ośmiolatek. Mówić to w kilku językach potrafi ale…
… Są też te gorsze strony. Nie potrafi sam sobie ugotować ani nic posprzątać. W końcu ma od tego ludzi. Sam nie walczy, dopóki nikt nie urazi jego honoru. W końcu od tego też ma ludzi. Jest antyartystyczny. Nigdy nic nie wyrzeźbił ani nie namalował… Tak, od tego też ma ludzi. Nigdy nie uprawiał seksu… Nie, od tego ludzi na szczęście nie ma. I oby nie miał! Ale dlaczego ktoś taki nigdy nie miał z kim tego zrobić? Po prostu nie spotkał żadnej osoby z którą by chciał to zrobić „Nie pozwolę się nikomu zbliżyć do mnie, bo wszyscy chcą moich pieniędzy i pozycji”… I jest jeszcze jeden powód, ale tego ten szlachcic nie wyjawi dla dobra swego i swej rodziny.
Zdecydowanie nie stroni od alkoholu, ale tylko tego dobrego (Nie, nie jest alkoholikiem). Tanie wińsko, a do tego chrzczone potrafi poznać po samym aromacie, a po smaku… Lepiej bój się boga jeśli takie mu podasz.
W Norrheim znalazł się w sumie z premedytacją uciekając przed kobietą w nim szaleńczo zakochaną. Prześladowała go i to sprawiło iż ten poprosił rodziców o udostępnienie jednej z ich wielu posiadłości, na co ci zgodzili się, chcąc zadowolić swego najstarszego syna.
Oficjalnie jest dziedzicem wielkich ziem Reaversu Północnego, Wschodniego i Południowego. Są to ziemie niezwykle żyzne i dostarczające jego rodzinie wielkich pieniędzy.


 ~~*~~ 
 
I wszelkie fanfary, i trąby, i dzwony ogłaszają przybycie Granta. I wszelkie ludy radują się wielce, gdyż kuzyn króla przyjeżdża! I wszyscy już wiedzą iż Noah Herulius Finneas Ordygiusz Grant VII przyjechał!

piątek, 23 listopada 2012

Elfka gwałcicielka, wąpierz z brudnymi onucami i klecha alkoholik - tercet w jednym (1)

     Było zarazem ciepło i zimno.
    W powietrzu unosiły się pyłki kwiatów, a zapach ich niósł się na wiele metrów wkoło. Słabo przetarty szlak pomiędzy drzewami gęstego boru nosił w sobie wiele interesujących śladów. Na krzewie jagód wisiały skrawki kolorowego lnu, w poszyciu ukrywały się śpiące żuki, a w ziemi odciśnięte były lisie łapki. Na korach sosen i brzóz wyryte były tajemnicze symbole, które pozostawały nie do rozczytania dla niewtajemniczonych. Gęste paprocie i trawy sięgały kolan, a jeśli się wysilić, można by usłyszeć szum strumyka nieopodal, albo łopot skrzydeł przelatującej sowy.
    Na niebie wisiał nadgryziony sierp księżyca, a jego opiekuńczy blask przesączał się pomiędzy koronami drzew oświetlając leniwie co poniektóre fragmenty ich drogi. Ani jednej chmury nie było na błękitnej połaci, za to mnóstwo gwiazd; tych mniejszych i tych większych, których migotanie mogłoby przyprawić o jakieś poetyckie bełkoty, gdyby ktoś na nie patrzył. Ale nie w tym wypadku.
    Szlakiem podążały dwie istoty. Jedna, której zapach był mocno przytłumiony, ubrana niedbale, z wiecznie obecnym cylindrem na głowie i druga; owinięta w szale i płaszcze, podzwaniająca miedzianymi dzwonkami z długim kijem w dłoni, otoczona zapachem ochry. A choć dwie były to istoty, jedynie jedno bicie serca dało się słyszeć wśród ogólnego nocnego rozgardiaszu.
- Na bogów, ale ty hałasujesz... A mieliśmy przejść niezauważeni, sama tak powtarzałaś! - zajęczał pan w cylindrze. Smukła postać owinięta szalami przystanęła. Podzwanianie ustało. Spojrzała przez ramię, a w spojrzeniu tym czaiła się obietnica mąk wiekuistych, ćwiartowania i urywania przyrodzenia.
- Tak...? - wyważony ton, zbyt spokojny jak na nią. To pierwsze ostrzeżenie. Zbyt przychylne spojrzenie, ostrzeżenie numer dwa. Ale on ich nie zauważa.
- Tak! A ty dzwonisz jak sto wozów tanich przekupek i tupiesz jak cztery pary wołów, które ciągną... ! - ale nie skończył, bowiem dębowa laska z kolorowymi piórami i miedzianymi dzwonkami uderzyła go w czoło aż trzasnęło. Biedny pan zajęczał żałośnie.
- Ała! Za co!
- Za słowa. I zachowuj się - tak. Nie będzie Wons Iskierce dzwonków wytykać.
***
    Około północy, kiedy to księżyc w zenicie stanął, a elfka zarządziła postój wampirze zmysły Wonsa zaczęły działać tak, jak powinny działać od zawsze. I wyczuł on... Kogoś. A kiedy wampir wyczuwa "kogoś" to należy brać nogi za pas i uciekać gdzie pieprz rośnie. I zapewne by tak się stało, gdyby Iskra nie była Iskrą i gdyby szary był w istocie białym, a nie czarnym. Więc na wieść, że natkną się na kogoś jedynie uśmiechnęła się tajemniczo, rozmasowała obolałą stopę i powstała chwytając w dłoń swoją laskę o dziwnych rzeźbieniach. I ruszyli dalej.
    Ledwie pół stajania dalej Zhao machnęła ręką dając sygnał do ukrycia się w krzakach. Ale pan William rzecz jasna nie załapał o co jej chodziło, więc musiała go wciągać do swoich krzaków. On oczywiście wziął to za wstęp do innej gry, pochwycił jeden z miękkich szali i zaczął się z nim szarpać, a tym naraził się na SPOJRZENIE Iskry.
- Co ty do cholery robisz?! - syknęła ostrzegawczo dając mu po łapach.
- To nie jest ten moment w którym powinienem cię pocałować...? - to było za wiele. Wons dostał laską w czoło, elfka nadepnęła mu na stopę i nie było w tym krzty delikatności.
- Aha, rozumiem, mam być cicho - burknął wampir, któremu na czole pojawił się fioletowy odcisk po uderzeniu. Donośny trzask pękającej gałązki obwieścił, że intruz jest teraz bardzo blisko. Iskra pociągnęła nosem i kichnęła. Zapach był ostry, bardzo charakterystyczny, szkoda, że nie skojarzyła go z pewną osobą, której ongi do sypialni się zakradła, i...
    Spomiędzy krzewów i paproci, spomiędzy lnianych pasów materiału pozaczepianych na gałęziach wypadł starszy człowiek. Głowa jego przyprószona sporą ilością siwizny, oblicze czerwone, a oczy nieco rozbiegane, jakby się czego cholernie bał. Klecha. Iskra wiedziała, że to klecha. Wons oczywiście nie umiał siedzieć cicho i na widok Adriana wypadł z krzaków z wesołym, głupim uśmiechem na obliczu i dopadł do wystraszonego księdza.
    Iskra przejechała ręką po twarzy. Jak wyjdzie, to się wyda czemu ściga ją Inkwizycja...
- Co? Ja? - kawałek rozmowy księdza i wąpierza stał się lepiej słyszalny - Nie, co ty, sam nie jestem, jest ze mną Iskra! A... Pewnie nie wiesz kto to. Zaraz przedstawię! - i obejrzał się Wons przez ramię w poszukiwaniu elfki, która uparcie kryła się w krzakach. Może nie zauważy. W końcu, szale, chusty...
    Mocne szarpnięcie za płaszcz na ramieniu i stanęła na równe nogi. Oczy jej zwęziły się na widok idiotycznej twarzy Wonsa, a potem wzrok fiołkowych oczu padł na klechę. I, cholera, poznał ją. Pulchny, drżący palec wycelował w nią i mężczyzna jęknął przeraźliwie. Nakrył głowę torbą i skoczył za krzaki.
- William! Zabierz ją! Zabierz, jak boga kocham, zabierz!
- Co? Czemu?
- ZABIERZ!
- On chyba...
- CZEMU!?
- Bo widzisz Wons...
- BOŻEEEEEE!
- ZAMKNĄĆ SIĘ! - Iskra nie przypuszczała, że dane jej będzie zobaczyć jak wampir się irytuje. Zaczęła więc przyglądać się mu z miną jakby był całkiem interesującym eksperymentem skrzyżowania chomika z kotem.
- Adrian, chodź tu... Chodź mówię. Nie zje cię przecież.
- Ale wychędoży...
- Co?
- Wychędoży! - Wons uśmiechnął się złośliwie i zmierzył Iskrę wprawnym spojrzeniem. A ta nadęła policzki jak chomik jaskiniowy i skrzyżowała ręce na piersi.
- Wychędożyłaś Adriana?!
- Sam się prosił...
- Ja spałem! Zgwałcono mnie!
- Zgwałciłaś Adriana?!
- A myślisz, że za co mnie szuka Inkwizycja... - burknęła strzepując jego dużą dłoń ze swojego ramienia. Wyszła spomiędzy krzewów i wróciła na szlak jakim szli - Skoro to nikt, kto czyhałby na nasze życie, możemy iść dalej? Śpieszy mi się trochę?
- A dokąd właściwie idziemy? - to było dobre pytanie. Odkąd Wons zaczął podróżować po królestwie z Iskrą ani razu nie zadał tego pytania co było niezmiernie wygodne. Aż do teraz. Elfka westchnęła zrezygnowana. I już miała wyjaśniać, kiedy włączył się klecha.
- Um... Bo tego, ja... - przewiesił torbę przez ramię i spojrzał nieco odważniej na Iskrę mając nadzieję, że akurat teraz nikt go nie wychędoży, choć, przyznać musiał, że elfka wyglądała całkiem apetycznie - Mogę iść z wami?
- Nie.
- Tak! - obie wypowiedzi padły jednocześnie i zarówno Iskra, jak i Wons spiorunowali się nawzajem spojrzeniami za podanie odmiennych odpowiedzi. Elfka sięgnęła wąpierzowego ucha i pociągnęła za nie, biedny wąpierz zajęczał i schylił się tak, by Iskra mogła sobie swobodnie szeptać.
- Co ty sobie wyobrażasz?! Nie możemy go ze sobą  zabrać!
- Ale to mój przyjaciel! Nie zrozumiesz tego!
- Zamknij się!
- Nie! Bierzemy go, albo łaź sama! - ten argument wymagał rozważenia. Iskra mogłaby iść sama, ale... Prawda była taka, że dość miała samotności i przywykła już do towarzystwa Wonsa. Poza tym, kogo biłaby dębową laską. Skrzyżowała ponownie ręce na piersi i cmoknęła zirytowana. Spojrzeniem powiodła między wampirem, a klechą. Między klechą, a wampirem i znów spojrzała na wystraszonego Adriana.
- No dobrze... - cień uśmiechu, szczerego uśmiechu, przemknął po ustach elfki - Trzech to już kompania. Chodźmy - i ruszyli we trójkę. Elfka gwałcicielka, wąpierz z brudnymi onucami i klecha alkoholik.
***
    Każda droga ma jakieś rozwidlenie. Każda droga kiedyś musi rozdzielić się na dwie, może trzy inne. I przy każdym rozwidleniu stoi wbity w ziemię kijaszek, na którym powinny widnieć tabliczki mówiące o tym gdzie dana droga prowadzi. Właśnie. Powinny.
    Tymczasem przed kompanią była jedna osobliwa, spróchniała i nieco zarośnięta mchem tabliczka i rozwidlenie; rozstaje. Na tabliczce była strzałka w lewo i napis „idź w prawo”.
- Mówiłem, żeby skręcić w tamta polną dróżkę…
- To była zła droga.
- Boże, jaki chłód…
- Chodźmy prosto!
- Nie.
- Jestem głodny…
- Iskra, zrób coś!
- Próbuję się skupić!
- O, jagody!
- Adrian, zostaw to! – oboje, i elfka i wąpierz okręcili się na piętach z niemałym impetem. Klecha pochylał się nad krzewem jakimś, gdzie rosły zielone jagódki; z pozoru niewinne i zapewne smaczne. Ale Iskra, jako wiedźma korzenna, wiedziała o tymże wiele więcej niż przeciętny śmiertelnik. Rzuciła się na biednego Adriana, wywróciła go na ziemię i własnym ciałem osłoniła, a krzak eksplodował. Ostre jak brzytwy kolce powbijały się pobliskie pnie i w ziemię. Oczywiście, parę wbiło się też w Wonsa, ale kto by się tam przejmował wąpierzem.
- No wiesz! Mogłem umrzeć! – zajęczał wyżej wspomniany wąpierz i wyszarpał z ramienia jeden z kolców.
- Nie możesz. Już jesteś umarnięty – stwierdziła sucho elfka i podniosła się z ziemi. I ją trafił kolec, w dodatku, w dość przydatne miejsce jakim był tyłek. Wyszarpała go i syknęła cicho. Ale nie z nią takie numery, sięgnęła magii i zaraz rany nie było. Lekkim krokiem podeszła do szarpiącego się z ostatnim kolcem Wonsa i ostrożnie, co by mu koszuli nie poniszczyć, wyjęła małego, ostrego napastnika i wyrzuciła za siebie.
- I teraz jestem dziurawy… - mruknął Wons, a Iskra wywróciła oczami i spojrzała znów na tabliczkę. Była już tu kiedyś, ale to było tak dawno temu… Tak dawno…
- I co teraz? – zagadnął Adrian zaglądając elfce przed ramię. Do wyboru były dwie drogi. Obie wyglądające niemal identycznie, bo obie były mocno poprzecierane i ciągnące się pomiędzy dwoma połaciami boru.
- Teraz… Teraz trzeba podjąć decyzję – to oznaczało może jakieś czary, coś podniosłego, coś… - Papier, kamień, nożyczki. Dwa kamienie na prawo, dwa papiery na lewo. Inne wyniki oznaczają powtórkę z losowania. – i stanęli, wszyscy troje, przy sobie, pięściami zamachali i na trzy pokazali co sądzą o tej drodze. Kamień, papier, nożyczki.
- Jeszcze raz – i znów, machnięcie i na trzy… Nożyczki, kamień, papier.
- Cholera, jeszcze raz! – papier, nożyczki, kamień.
- Z wami nic się nie da ustalić… - mruknęła Iskra, po czym po prostu poszła w prawo. I nic się nie stało. Nic jej nie pożarło, droga się nie osunęła, ani nic jej nie porwało. Oddalała się tylko od nich.
- Lepiej chodźmy, bo nas tu zostawi… - zaczął Adrian i na Wonsa spojrzał, a wąpierz na niego. A kiedy spojrzeli na drogę, zauważyli mocno zniecierpliwioną Iskrę, która tupała stopą o ziemię.
***
    Nadgryziony sierp księżyca chylił się ku zachodowi, co oznaczało, że za niedługo trzeba będzie położyć Wonsa spać. A w chwili obecnej… No, byli w szczerym polu i nawet o zagrzebaniu w ziemi nie było mowy, bo Iskra się uparła, że zdrowych roślin to mu zniszczyć nie pozwoli. A wschód słońca był coraz bliżej.
- Patrzcie! – nieco senny klecha wskazał pulchnym palcem jakiś zamek na wzgórzu. Stał samotnie. A jedyne co Iskrze kojarzyło się z samotnymi zamkami to jacyś podstarzali panowie z szalonymi pomysłami i argumentem typu „bo mogę”.
- Iskra, bo wschód…
- Wiem. Idziemy – i przyśpieszyła nawet nieco kroku, co by być pewną, że wyrobią się nim wąpierz spłonie w brzasku majowego poranka, co byłoby elfce bardzo nie na rękę.
    Wzgórze przybliżało się z każdą chwilą, z każdym przebytym metrem. A zamek jak stał tak stał. Szary, ponury, jakby wycięty z innego świata, gdzie rządzą kolory bieli i czerni w różnych odcieniach. Mury porastały dzikie trawy i mech, fosa była jednym wielkim bagnem nad którym unosiły się zielone płomienie. Złamane pale i trzciny plątały się z resztkami kości. Most zwodzony był opuszczony, a mechanizmy, które pomagały przy podnoszeniu go – zardzewiałe. Kiedy weszli znaleźli się na niewielkim placyku, gdzie leżały porozrzucane końskie siodła i wodze, świeczniki i nawet jakaś główka sałaty. Iskrze się tu nie podobało, ale już czuła jak trzmieliki poranne otwierają swe kwiaty (cudowna woń, doprawdy), co oznaczało, że mają parę minut do świtu.
- Wons, na prawo będą lochy.
- Ale…
- Nie mamy wyjścia! – odwróciła się i złapała wąpierza za ramiona – Wynn, musisz spać w trumnie w jakimś zapyziałym lochu – nie brzmiało to ani trochę jak pocieszenie, bardziej jak złośliwe stwierdzenie faktu – Całkiem sam! – Iskra bardzo musiała nad sobą panować, żeby teraz nie uśmiechnąć się zjadliwie.
- Ale ja się boję… - i Wons zrobił taką minę, która kompletnie wiedźmę rozbroiła i nawet chwyciłaby się za serce, gdyby pamiętała, że je ma.
- Pójdę z tobą…
- A ja?! – zrozpaczony Adrian rozglądał się po upiornym placyku i znów naciągnął torbę na głowę.
- A ty… - Iskra już miała zaproponować mu, że pójdzie z nimi, kiedy wychwyciła ostrzegawcze spojrzenie Wonsa. Chyba nie chciał by Adrian cokolwiek wiedział. Więc Iskra zrobiła jedyną sensowną rzecz jaka przyszła jej do głowy. Sięgnęła do torby i wyjęła stamtąd pękaty woreczek ciastek i podała je Adrianowi – Masz, idź do najwyższej wieży jaką znajdziesz i poczekaj tam na mnie. Zaraz wrócę. – i nie mówiąc nic więcej, chwyciła Wynna za nadgarstek i pociągnęła w boczne wejście, do lochów.
    Pachniało tu stęchlizną, było wilgotno i ciemno. Co prawda, nie było zbyt ciemno dla oczu wampira, ale ona już na pierwszym schodku wywinęła orła i stoczyła się po reszcie na dół z wielkim hukiem i trzaskiem.
- Iskra? – spytał Wons zbiegając na dół. Elfka leżała w pajęczynach i starych zbrojach. Próbowała się podnieść, ale blokowała ją wielka kopia rycerska zrobiona chyba z żelaza.
- Nic mi nie jest. Znajdź moją laskę i torbę… - zaklęła cicho, po czym osunęła się całkiem na ziemię i przyłożyła obie dłonie do ziemi. Z ust jej padło ciche zaklęcie, a sterta przywalającego ją żelastwa odsunęła się w bok i była wolna. – Uch… - rozejrzała się nieprzytomnie w poszukiwaniu trumny dla nieporadnego Wonsa. Świt tuż, tuż.
    Ale… Nie było tu nic. Biegiem więc rzuciła się do sąsiedniej komnaty, ale tam też nic. Pognała więc dalej i krzyknęła, by wampir podążał jej śladem. Nawet w tylu chustach, szalach i płaszczu była zaskakująco szybka i zwinna. Ostatecznie wcisnęła się przez jakąś szparę do ukrytej komnaty i zaklaskała radośnie.
- Się odsuń, ścianę musze wyburzyć!
- Ale przecież ty nie… - ale Wons nie dokończył, bo ściana runęła mu na głowę jakby kto w nią taranem wjechał i przysypała wąpierza niegodnego tego miana.
- Słodcy bogowie, Wynn! A mówiłam, odsuń się! – i rzuciła się na stertę kamieni i zaczęła pomagać mu w wygrzebaniu się – Do sarkofagu, jazda! – czując niemal na plecach promienie słoneczne, które tu nie miały prawa dotrzeć, magią odsunęła płytę i odczekała aż Wons tam wlezie. Zrobił to zaskakująco szybko, ochoczo i zwinnie, jak na kogoś kto boi się spać w takich miejscach. Potem wlazła ona i znów magią zamknęła właz. Zapadła ciemność.
- Co zrobiłaś Adrianowi?
- Dałam mu ciastka z likierem usypiającym. Będzie spał jak dziecko do wieczora…
- Nic mu nie będzie?
- O ile nie ma tu żadnych strzyg i innego skurwysyństwa, to nie.
- Uhm…
Chwila ciszy. Poczuła jak położył między nimi jej torbę i laskę. Dziwnie się czuła leżąc w czyimś grobie.
- Wons…
- No?
- Boję się ciemności, wiesz?
- … Fatalna z ciebie wiedźma – i dostał tym razem pięścią w szczękę, aż trzasnęło – Ej! Za co!
- Za słowa. Mimo tego wszystkiego, zachowuj się – upomniała go surowo i przekręciła się na bok odkładając torbę i laskę pod ścianę grobowca.
- Iskra?
- Hę?
- Będziesz spać?
- Yhm.
- Dobra… - znów rozmowa się urwała, a wampir w końcu postanowił usnąć. Przymknął oczy i już, już miał się osunąć do krainy marzeń sennych by chędożyć bez konsekwencji, kiedy poczuł na piersi ucisk i ręce oplatające go w pasie. A do tego dołączył zaraz ostrzegawczy ton elfki
- Jak komuś o tym powiesz, to cię zabiję.
***
    Zbudzili się jednocześnie, co było sprawą czarów. Rzecz jasna, czary dotyczyły jedynie Iskry, która to nie chciała, żeby Wons ją w tym sarkofagu zostawił, a nie wątpiła, że byłby do tego zdolny. Poruszyła się lekko, dźgnęła go palcem w żebro i usłyszała jedynie ciche stęknięcie
- Jeszcze pięć minut mamusiu…
- Na bogów, Wons! Zająłbyś się kobietą! – jęknęła Iskra, która pragnęła już bardzo wyjść, bowiem perspektywa spędzenia w sarkofagu nocy i kolejnego dnia niezbyt się jej podobała. Oczywiście, Wynn zrozumiał wszystko na opak. Ręce jego błyskawicznie znalazły się pod koszulą elfki i już sunął nimi po jej ciepłych plecach, a ona, biedna zaszokowana nie wiedziała, że on to tak pojął. Ale protestować nie zamierzała, bo przecież na chwile obecną jej nie zabijał, tak? No.
    A, że przecież i jej brakowało pewnych czynności ostatnimi czasy, to na pieszczoty odpowiedziała podobnie, w końcu ile to się mówiło, że w elfach ponoć tyle namiętności i żaru bogowie zamknęli skąpiąc tym samym pewnych darów innym rasom. Żałowała jedynie tego, że nie może nic zobaczyć, a on może. Jedynie to było nie w porządku. Reszta była całkiem w porządku.
    Szczególnie moment samego w sobie zbliżenia. Najpierw ona chciała mu powiedzieć, że jej się to podoba, a szczególnie to jak delikatne miał dłonie, co ją dziwiło i ciekawiło zarazem. Ale on jej nie pozwolił. Zamknął elfce usta pocałunkami. A kiedy to on chciał jej powiedzieć, że tak miękkich warg jeszcze nie całował, ona mu nie pozwoliła po prostu zatykając buźkę wąpierza ręką i gryząc go w ramię.
***
- Wons?
- Mmmm?
- Gdzie są moje spodnie?
- Nie wiem.
- Byłoby dla ciebie jednak lepiej, żebyś wiedział…
- Pewnie gdzieś tutaj
- To się rusz i je znajdź!
- Nie chce mi si… - znów trzask, znów jęk. Laska dębowa stanowiła solidny argument potrafiący zmusić Wonsa do działania. I w chwilę potem już miała swoje spodnie i mogła je wciągnąć na tyłek, choć było to niemal niewykonalne w tej małej, ciemnej przestrzeni, ale przecież jakoś je z siebie ściągnęła, to co, nie założy? Ona? Bogowie!
    Ciche pohukiwanie. To tu nie pasowało. Owszem, poza lochami, na ścieżce – jak najbardziej. Ale nie tu, kiedy oni sobie leżeli w sarkofagu i robili co robili… Sowa tutaj mogła oznaczać tylko jedno. Wiadomość. Elfka w końcu ubrana i owinięta na powrót swoimi chustami i szalami sięgnęła magii. Niewiele jej trzeba było, by poruszyć wieko starego grobu jakiegoś paniczyka, ale wystarczyło, by spłoszyć ptaka.
- Echh – westchnęła Iskra wyłażąc z sarkofagu. Założyła dłonie na biodra i spojrzała na kołującego pod sufitem puszczyka. To nie był jej Regulus. Zdecydowanie nie… Wystawiła rękę przed siebie, a gest ten miał w sobie jakąś władczość, polecenie, rozkaz. Ptak posłusznie sfrunął na jej przedramię i podreptał na jej ramię. Tak jak podejrzewała, na jego nodze, cienkim rzemykiem, przywiązana była wiadomość. Iskra odwiązała ją i rozwinęła zwitek papieru. Wyrysowane na nim były trzy runy. Jeden trójkąt przekreślony w poziomie, koło z dwoma kreskami; nad i pod nim, oraz jakaś runa przypominająca do złudzenia literę S, ale to na pewno nie byłą ta litera. Elfka chwilę stała i choć nie mogła zobaczyć co jest tam napisane, czuła emanującą od papieru magię.
- Sabat – mruknęła mnąc wiadomość w ręku – Zmieniamy kierunek
- I będziemy musieli się wracać?
- Powiedz mi Wons, masz lęk wysokości? – Iskra okręciła pasemko czarnych loków o palec i uśmiechnęła się pod nosem patrząc z ukosa na wąpierza. A Wynn wolał nie odpowiadać.
    We dwójkę wyszli z lochów na placyk, który wyglądał dokładnie tak, jak go zostawili nim wstało słońce. Co prawda, teraz leżało tu pełno okruszków po ciastkach, a nawet parę całych, ale w gruncie rzeczy nic się nie zmieniło. Iskra narzuciła kaptur na głowę i stuknęła dębową laską o kamienną posadzkę. Z upiornym jękiem i wyciem przesączył się przez podłogę duch. Po prostu, zdeformowana zjawa, jakby prześcieradło z dwoma dziurami na oczy. Znów zajęczał przeraźliwie, a Iskra pogroziła mu laską.
- Znajdź Margaret, albo Reido i powiedz im, że będę. Nawet punktualnie, o ile dobrze skroję czas – i wcale nie zareagowała na przerażoną minę Wonsa, którego chyba z równowagi wytrąciło stwierdzenie „kroić czas”. Duch zajęczał znowu, Iskra kazała mu się zamknąć i biała zjawa zniknęła.
- No. Teraz musimy znaleźć Adr… - ale klecha sam się znalazł, tak przynajmniej w trzech czwartych, bo wypadł z wrzaskiem na podwórko, złapał Wonsa i Iskrę za ręce i biegiem uciekł z zamczyska na pola przed nimi. Elfka niemal zabiła się o własne nogi, tak szybko pędził, w dodatku, bolało ją biodro i to wcale nie miało nic wspólnego z akcją w sarkofagu!
- Co się stało? – spytał Wynn, który rzecz jasna ani trochę się nie zmęczył i stał sobie, wyszczerzony i radosny, kiedy klecha leżał w trawie i dyszał, a Iskra stała zgięta wpół i próbowała uspokoić oddech.
- Strzygi! Duchy! – jęczał ksiądz, któremu chyba ciastka z likierem mocno zaszkodziły. Upiorne zawodzenie jednak w pewnej części potwierdziło jego słowa, a elfka zamłynkowała palcem w powietrzu mrucząc coś pod nosem i zaraz jej kijaszek dębowy zmienił się w najzwyklejszą miotłę.
- Heee? – Adrian chyba nie wierzył własnym oczom, bo świadkiem był jak najprawdziwszych czarów, których rzekomo na tym świecie nie ma. Iskra dosiadła miotły i spojrzała wyczekująco na Wonsa i księdza. Drgnęła jej brew.
- No? Na co czekacie?
- Czy to… Jest miotła? – i tu błąd popełnił Wons, bo w ogóle pytał. Elfka była bowiem bardzo przewrażliwiona na punkcie swojej miotły i warknęła coś pod nosem – Jak chcecie stąd się wynieść w bezpieczne miejsce, to wsiadać i nie ględzić! No jak przekupki na targu jakimś… - poruszyła miotłą, sprawdzając nośność. No, powinni się zmieścić…
    Wynn nie miał zamiaru tulić się do Adriana, to stanął za plecami Iskry i rzecz jasna, korzystając z okazji objął ją w pasie. Choć to było złe określenie, bo dłonie jego spoczęły na jej piersiach, a Iskra warknęła. Wons zrobił niewinną minę niesłusznie duszonego chomika.
- No co? Nie moja wina, żeś taka niska…
    Za nimi znalazł się Adrian, który po zjedzeniu wszystkich ciastek zaczął mamrotać coś o chochlikach smyrałkach i skrzatach co w grzybach mieszkają. Elfka zamruczała coś pod nosem, znów palcem machnęła i złoty pyłek jego śladem podążył, niby warkocz za kometą. I w dłoni jej pojawiły się okulary.
    Okulary te są tak osobliwe, że wymagają opisu co najmniej czterostronicowego, ale to nie jest "Nad Niemnem", więc się streszczę. Oprawki były szerokie i jaskrawofioletowe. W górnej ich części były osadzone kolorowe kryształki, a pomiędzy oczami znajdował się jeden, znacznie większy przypominający czarny onyks. Iskra wcisnęła te oto okulary na nos, środkowy kamień błysnął, znów coś zamruczała, a miotła dziko poderwała się do lotu. Poczuła jak Wons zaciska mimowolnie ręce…
- Wons, łapy w dół, bo jak bogów kocham…! – i wampir posłusznie chwycił ją w talii co było ogólnie aprobowane przez społeczeństwo.
- Co się dzieje? – Adrian mocno chwycił Wynna w pasie i nawet się do wąpierza przytulił, aż się Wons wzdrygnął biedny i mocniej Iskrę złapał, na co elfka mimowolnie zagryzła wargi.
- Będę kroić czas! Trzymać się!
- Co to znaczy? – spytał klecha, ale wampir myślami wybiegł już daleko wprzód, więc zadał bardziej sensowne pytanie – Robiłaś to już kiedyś?
- Na czymś co leci ponad pięćdziesiąt mil na godzinę? Nie!
- Tak myślałem…
A potem kolory świata zniknęły. Wszystko stało się szare i nijakie; rozmazane i pozbawione wyrazu. Mknęli doliną ku górom. I tylko Iskra wiedziała dokładnie po co.
***
    Adrian odnotował zmianę pozycji księżyca na niebie. Sierp jego jakoś mniej nadgryziony mu się wydawał, a może była to wina tego, że byli tak daleko od ziemi, a zarazem o wiele bliżej nieba niż kiedykolwiek… Nie podejrzewał nigdy, że będzie leciał na miotle z dziwną wiedźmą niewiadomego pochodzenia i przyjacielem – wąpierzem. Jak to jednak powiedział jakiś świątobliwy, wszystko może się jeszcze zdarzyć, wystarczy być odpowiednio nieuważnym.
    Pod stopami widział migające drzewa, które przestały przypominać rozmazane smugi. Mógł teraz odróżnić konar od gałęzi i pokrywę listną od trawy pod drzewem. Zwalniali, a miotła wydawała dziwne odgłosy na przemian trzeszcząc, na przemian jakby kaszląc.
- Co się dzieje?! – nieopatrznie połknął jakiegoś nocnego owada i zakrztusił się okropnie. Ale elfka czuły słuch miała, to pytanie wychwyciła wśród świstu wiatrów.
- Miotła! To bardzo stary model…! – szarpnęło nimi i gwałtownie obniżyli lot o jeden pułap – Cholera! Będę lądować! – darowała sobie dodanie do tego, że awaryjnie i najprawdopodobniej w jakimś polu dzikiej rzodkwi; wampir i klecha zdecydowanie nie powinni o tym wiedzieć. Ręce zacisnęła mocniej na trzonku miotły i zaklęła szpetnie, kiedy ta w odpowiedzi wierzgnęła. Skórzana torba klechy zsunęła się z jego ramienia i pomknęła w dół.
- Moja torba! – jęknął Adrian wychylając się mocniej w bok, co by zobaczyć gdzie spadła
- Zamknij się! I siedź prosto!
- Ale…
- Przytul Wonsa! – głos elfki był przesycony takim jadem i taką wściekłością, że ksiądz nie ryzykował. Posłusznie przytulił wąpierza, a wąpierz parsknął. Latający środek transportu zatrzymał się gwałtownie, szarpnęło całą trójką i tak zawisnęli w powietrzu jak jakieś niedorobione robale
- I co teraz…?
- Niech nikt się nie rusza…
- Boże, niedobrze mi! – i klecha zwymiotował efektownie przez swoje prawe ramię, a Iskra zamknęła oczy czując jak traci cierpliwość. Ale nic nie zdążyła zrobić, bowiem trzonek miotły ostatecznie jęknął i poszedł w drzazgi, a cała trójka runęła w dół jak worki napełnione grochem.
- Kurwa!
- Mać!
- Bożżżeeeeee!
- Zamknąć się! – Zhao zauważyła, że ostatnimi czasy stanowczo za dużo razy krzyczy do kogoś by się zamknął. Efekt zbyt długiego przebywania z Wonsem na jednym trakcie. O dziwo, prócz mamrotanych przekleństw, wąpierz nie darł się w niebogłosy jak Adrian. To Iskrę niemalże zaskoczyło. Złączyła dłonie jak do pacierza, po czym przymknęła oczy. Wezwała na pomoc pradawną magię, jaką przyszło się jej opiekować, a o której zapomniała. Błysnęło, pochłonęło ich fioletowe światło i zniknęli.
    W powietrzu szybował orzeł. I naprawdę nie wiedział co sądzić na temat trzech głośnych worków grochu, które nagle zniknęły.
***
    Głośne trzaski łamanych gałęzi i jęki człeczyny, który zanadto poobijał sobie siedzenie spłoszył nocnych mieszkańców lasu. Sądząc jednak po nachyleniu lekkim ziemi, był na jakimś cholernie dużym wzgórzu, albo na zboczu jednej z mniejszych gór. Wzrok Adriana nie był tak dobry jak kiedyś, poza tym, jako człowiek i tak nie mógł zauważyć pewnych faktów, ale… Widział, że jest sam. I, że nie ma przy nim ani Wonsa, ani Iskry.
- Halo…? – odpowiedział mu trzask łamanych gałęzi i głuche warknięcie.
***
    Ta sosna była wysoka. Naprawdę. Leżąc na ziemi i patrząc na nią i jej poobrywane gałęzie, Wons mógł to potwierdzić, a nawet podpisać jakiś cholerny certyfikat, gdyby tylko mu taki dali. Pod sobą czuł wypukłość, jakieś mrowisko, albo cholera wie co. Poza tym, wszystko było w porządku… Nie. Nie było cylindra. Zrozpaczony rozejrzał się, a wtedy ujrzał go zaczepionego o gęste witki krzewu. Szeroki uśmiech rozciągnął wampirze wargi.
- No witaaaj…
***
    Dąb o rozłożystych gałęziach nie miał lekkiego życia.
    Co rano zawsze jego korę obdrapywał jakiś dziki kot, którego gatunku nie znał. W każde południe był obsikiwany przez szarego wilka, a w każdy dzień pański czuł jak korniki wżynają się coraz głębiej i głębiej… A o ptakach to już nie wspominając. Przed każdym zachodem naliczał on nowe białe kupy na gałęziach i wyklinał przeklętą naturę, która umiejscowiła go w jednym miejscu na zawsze.
    Ten dąb nazywał się Dnym i od zawsze chciał być gołębiem.
    I ta noc, jakże podobna była do poprzednich; rzecz jasna, do czasu. Bowiem coś nowego spadło z nieba i nie był to żaden ptak o złamanym skrzydle, żadna koza którą zwymiotował smok, ani żaden barbarzyńca, którego rozszarpały wilki. Nie. Na jego rozłożystych gałęziach leżała powyginana człeczyna. Dąb Dnym nie znał się na rasach dwunogich, więc wiedzieć nie mógł, że jest to najprawdziwsza elfka. Zagadnął nawet niewyraźnie, witkami poruszył, co by trochę życia w jej wiotkie ciało wlać, ale nic z tego.
    A pod jego gałązkami leżała skórzana torba, wokół niej porozrzucane zioła, mieszki i fiolki. Było także wiele drzazg i kawałków drewna. A tajemnicze, wiotkie ciało nie odpowiadało na żadne z wezwań.

__________________________________________
pierwsza część w tym momencie się kończy. będą jeszcze dwie. chyba. no, jeszcze jedna będzie na pewno.

niedziela, 18 listopada 2012

Od nas samych zależy komu damy się poznać całkowicie...


   *
   Ciężko odnaleźć się w nowym miejscu. Nawet jeśli kiedyś o nim słyszeliśmy. Dodatkowo, jeśli nie znasz nikogo kto mógłby ci pomóc.. zginiesz. Najgorzej jest jednak ze świadomością, że jesteś inny. Że nie masz do kogo zwrócić się o pomoc...
   Jestem Francisco i wbrew pozorom nie jestem zwykłym mężczyzną. Jestem rasą wyższą niż człowiek, jak uważa większość. Jestem z rasy Złotych Aniołów. Rodzimy się inni i nie żyjemy ze zwyczajnymi śmiertelnikami, chociaż mamy z nimi pewnego rodzaju bezpośredni kontakt. Mieszkamy w podniebnym królestwie Caelum.
   Od wieków toczymy wojnę z królestwem Infernum. Pilnujemy by nieczyste moce nie zagrażały ludziom na ziemi. Jesteśmy niemal aniołami stróżami, lecz pilnujemy ogółu.
   Zawsze byłem dobry, jak przystało na anioła. Urodziłem się nim i żyłem wśród nich bardzo długo.
Niestety odkąd zostałem wygnany dzieją się wokół mnie dziwne rzeczy. Doznaję uczuć, których wcześniej nie znałem. Pożądania, nienawiści..
   Czuję się tu źle. Czynię zło. Wciąż mam nadzieję, że kiedyś wrócę tam skąd przybyłem, że znowu będę dobry. Moja wola jest zbyt słaba wobec tego świata. Gdy wiedziesz życie marynarza zapominasz o tym co dobre, a co złe. Walczysz z losem, żeby tylko mieć co włożyć do ust. Żeby zaspokoić głód. Głód, którego pojęcia nie rozumiałem..
   Zacząłem oddychać. Chociaż tego nie potrzebuję. Powoli przenieniam się w śmiertelnika, trace swe anielskie moce. Dla mnie to jak koniec świata. Szukam pocieszenia w winie i rumie. Tracę świadomość. I zaznajamiam się ze śliczną, młodą dziewczyną. Lecz tylko na jedną noc...
   Moje życie to koszmar dla kogoś takiego jak ja. Chcę wracać, ale nie wiem jak. Cierpię. Powoli umieram.
   Szukam miejsca dla siebie. Co wieczór ta sama słona bryza smaga moją twarz oznajmiając, że należę do morza. Ale ja nie chcę. Pragnę za wszelką cenę uciec, jednak nie mam gdzie. Szukam ratunku. I dobijam do portu...
 
~*~
Imię: Francisco Gabriell z rodu Złotych Aniołów
Wiek: nieokreślony dla człowieka. Ludzie sugerując się wyglądem dają mu 19 lat.
Wygląd: Zadbany, pożądnie ubrany blondyn o pięknych niebieskich oczach i ciepłym spojrzeniu, Dobrze zbudowany, wyprostowany, sprawiający wrażenie dżentelmena.
Charakter: Zmienny. Trudno go określić. Szanuje kobiety o ile one same się szanują.
____________________________________________________
Po pierwsze wybaczcie,  że tak późno, ale było dużo nauki. Toteż informuję, że nadal mam jej dużo, więc nie będę wciąż siedzieć na blogu. Mimo to postaram się często wpadać i odpisywać. Nie lubię nudnych wątków, więc liczę na kreatywność, ale chęć na nie wyrażam wielką! KP krótka, aczkolwiek będzie ulegała zmianom (mam nadzieję). Witam i liczę na miłą grę.






niedziela, 4 listopada 2012

Jej historia, choć wesoła, smutnym głosem jest śpiewana.



Royce
Jej historia, choć wesoła, smutnym głosem jest śpiewana.

| GARNCARKA | SYRENA | 

Urodziła się przy porcie; zapach morskiej bryzy był pierwszym, który poczuła, brudny piasek był pierwszą rzeczą, jakiej dotknęła, światło latarni... Jedynie tego Royce nigdy nie doznała. Nigdy nie zobaczyła koloru ukochanego morza, nigdy nie mogła rozmyślać, zapatrzona w kształtne chmury, nigdy nie zobaczyła twarzy swojej matki. Malutka Royce była jedną z niewielu Niewidomych mieszkających przy brzegu. Ludność Norrheim przez wiele lat traktowała ją dziwacznie.Kiedy szła ulicą w podparciu o drewnianą laskę, jedni ludzie wbiegali jej pod nogi, żeby tylko usunąć nawet najmniejsze kamyczki, zaś inni - omijali dziewczę szerokim łukiem. Dorastała w poczuciu winy, jak bardzo zmuszała matkę do poświęceń, jak musiała rezygnować z przyjemności jedynie po to, by móc opiekować się maleńką syrenką.

Jest Syreną, chociaż niepotrzebnie szukasz u niej ogona. Wygląda dość normalnie; ma długie (sięgają tuż pod pośladki) brązowe włosy, błękitno-szare oczy i śniadą skórę. Syrenią mocą dziewczyny jest cichy, hipnotyzujący śpiew i drobne manipulowanie kroplami wody. Nie jest zdolna do tworzenia wodospadów, nie potrafi powstrzymać niszczących miasta fal. Potrafi przelać wodę z garnka do szklanki. Potrafi namoczyć potrzebną ilość gliny. Potrafi stworzyć kilkucentymetrową stróżkę wody. Tyle. Zaś co do jej głosu - nieczęsto go wykorzystuje. Mimo miłości do muzyki, powstrzymuje się przez niemal cały swój czas, by przypadkowo nie zrobić krzywdy żadnemu mężczyźnie. Choć jako siedemnastolatka, często nuciła do uszu wykształconych mężczyzn, byle tylko zaczerpnąć odrobiny bezinteresownej uwagi.

Jest szczęśliwa. Nie obnosi się z tym, nie uśmiecha jak szalona i nie tańczy po łąkach. Jest szczęśliwa w środku, bo mimo wszystko miała udane życie. Miała matkę, która nigdy jej nie opuściła, kota, który nigdy jej nie podrapał i zapach gliny, który przypomina jej bezinteresowną miłość.

Teraz również mieszka przy porcie. Dzięki oszczędnościom rodzinnym stać ją było na niewielki domek przy karczmie, gdzie również prowadzi odziedziczony po matce skromny warsztat garncarski. Mimo braku wzroku, wyszkolona przez matkę, jest jedną z najwybitniejszych w swoim fachu, niemal w całym Królestwie. Często przechadza się po targu, choć w gotowaniu i zakupach pomagają jej przyjaciele zmarłej matki.

Ursula kochała Royce całym swoim sercem. Oddała dla niej ostatnie lata swojego życia, ucząc ją i przygotowując do samodzielnego życia. Jako matka nie miała sobie nic do zarzucenia. Odpowiedzialnie dbała o wygląd maleńkiej córeczki, o jej zdrowie i wiedzę na temat świata. Umarła przeszło rok temu, parę tygodni po oddaniu warsztatu w ręce niewidomej Royce.

Joyce. Joyce-Royce, Royce-Joyce. Jest szarą kotką, z którą od lat Roy się nie rozstaje. Mała kocica jest oczyma syreny, chroni ja przed drobnymi niebezpieczeństwami i mimo niewielkich rozmiarów - broni również domu.

[O czymś nie wspomniałam, a przydałoby się?]