Było zarazem ciepło i zimno.
W powietrzu unosiły się pyłki kwiatów, a zapach ich niósł się na wiele
metrów wkoło. Słabo przetarty szlak pomiędzy drzewami gęstego boru nosił w
sobie wiele interesujących śladów. Na krzewie jagód wisiały skrawki kolorowego lnu,
w poszyciu ukrywały się śpiące żuki, a w ziemi odciśnięte były lisie łapki. Na
korach sosen i brzóz wyryte były tajemnicze symbole, które pozostawały nie do
rozczytania dla niewtajemniczonych. Gęste paprocie i trawy sięgały kolan, a
jeśli się wysilić, można by usłyszeć szum strumyka nieopodal, albo łopot
skrzydeł przelatującej sowy.
Na niebie wisiał nadgryziony sierp księżyca, a jego opiekuńczy blask
przesączał się pomiędzy koronami drzew oświetlając leniwie co poniektóre
fragmenty ich drogi. Ani jednej chmury nie było na błękitnej połaci, za to
mnóstwo gwiazd; tych mniejszych i tych większych, których migotanie mogłoby
przyprawić o jakieś poetyckie bełkoty, gdyby ktoś na nie patrzył. Ale nie w tym
wypadku.
Szlakiem podążały dwie istoty. Jedna, której zapach był mocno
przytłumiony, ubrana niedbale, z wiecznie obecnym cylindrem na głowie i druga;
owinięta w szale i płaszcze, podzwaniająca miedzianymi dzwonkami z długim kijem
w dłoni, otoczona zapachem ochry. A choć dwie były to istoty, jedynie jedno bicie
serca dało się słyszeć wśród ogólnego nocnego rozgardiaszu.
- Na bogów, ale ty hałasujesz... A mieliśmy przejść niezauważeni, sama
tak powtarzałaś! - zajęczał pan w cylindrze. Smukła postać owinięta szalami
przystanęła. Podzwanianie ustało. Spojrzała przez ramię, a w spojrzeniu tym
czaiła się obietnica mąk wiekuistych, ćwiartowania i urywania przyrodzenia.
- Tak...? - wyważony ton, zbyt spokojny jak na nią. To pierwsze
ostrzeżenie. Zbyt przychylne spojrzenie, ostrzeżenie numer dwa. Ale on ich nie
zauważa.
- Tak! A ty dzwonisz jak sto wozów tanich przekupek i tupiesz jak
cztery pary wołów, które ciągną... ! - ale nie skończył, bowiem dębowa laska z
kolorowymi piórami i miedzianymi dzwonkami uderzyła go w czoło aż trzasnęło.
Biedny pan zajęczał żałośnie.
- Ała! Za co!
- Za słowa. I zachowuj się - tak. Nie będzie Wons Iskierce dzwonków
wytykać.
***
Około północy, kiedy to księżyc w zenicie stanął, a elfka zarządziła
postój wampirze zmysły Wonsa zaczęły działać tak, jak powinny działać od
zawsze. I wyczuł on... Kogoś. A kiedy wampir wyczuwa "kogoś" to
należy brać nogi za pas i uciekać gdzie pieprz rośnie. I zapewne by tak się
stało, gdyby Iskra nie była Iskrą i gdyby szary był w istocie białym, a nie
czarnym. Więc na wieść, że natkną się na kogoś jedynie uśmiechnęła się
tajemniczo, rozmasowała obolałą stopę i powstała chwytając w dłoń swoją laskę o
dziwnych rzeźbieniach. I ruszyli dalej.
Ledwie pół stajania dalej Zhao machnęła ręką dając sygnał do ukrycia
się w krzakach. Ale pan William rzecz jasna nie załapał o co jej chodziło, więc
musiała go wciągać do swoich krzaków. On oczywiście wziął to za wstęp do innej
gry, pochwycił jeden z miękkich szali i zaczął się z nim szarpać, a tym naraził
się na SPOJRZENIE Iskry.
- Co ty do cholery robisz?! - syknęła ostrzegawczo dając mu po łapach.
- To nie jest ten moment w którym powinienem cię pocałować...? - to
było za wiele. Wons dostał laską w czoło, elfka nadepnęła mu na stopę i nie
było w tym krzty delikatności.
- Aha, rozumiem, mam być cicho - burknął wampir, któremu na czole
pojawił się fioletowy odcisk po uderzeniu. Donośny trzask pękającej gałązki
obwieścił, że intruz jest teraz bardzo blisko. Iskra pociągnęła nosem i
kichnęła. Zapach był ostry, bardzo charakterystyczny, szkoda, że nie skojarzyła
go z pewną osobą, której ongi do sypialni się zakradła, i...
Spomiędzy krzewów i paproci, spomiędzy lnianych pasów materiału
pozaczepianych na gałęziach wypadł starszy człowiek. Głowa jego przyprószona
sporą ilością siwizny, oblicze czerwone, a oczy nieco rozbiegane, jakby się czego
cholernie bał. Klecha. Iskra wiedziała, że to klecha. Wons oczywiście nie umiał
siedzieć cicho i na widok Adriana wypadł z krzaków z wesołym, głupim uśmiechem
na obliczu i dopadł do wystraszonego księdza.
Iskra przejechała ręką po twarzy. Jak wyjdzie, to się wyda czemu ściga
ją Inkwizycja...
- Co? Ja? - kawałek rozmowy księdza i wąpierza stał się lepiej
słyszalny - Nie, co ty, sam nie jestem, jest ze mną Iskra! A... Pewnie nie
wiesz kto to. Zaraz przedstawię! - i obejrzał się Wons przez ramię w poszukiwaniu
elfki, która uparcie kryła się w krzakach. Może nie zauważy. W końcu, szale,
chusty...
Mocne szarpnięcie za płaszcz na ramieniu i stanęła na równe nogi. Oczy
jej zwęziły się na widok idiotycznej twarzy Wonsa, a potem wzrok fiołkowych
oczu padł na klechę. I, cholera, poznał ją. Pulchny, drżący palec wycelował w
nią i mężczyzna jęknął przeraźliwie. Nakrył głowę torbą i skoczył za krzaki.
- William! Zabierz ją! Zabierz, jak boga kocham, zabierz!
- Co? Czemu?
- ZABIERZ!
- On chyba...
- CZEMU!?
- Bo widzisz Wons...
- BOŻEEEEEE!
- ZAMKNĄĆ SIĘ! - Iskra nie przypuszczała, że dane jej będzie zobaczyć
jak wampir się irytuje. Zaczęła więc przyglądać się mu z miną jakby był całkiem
interesującym eksperymentem skrzyżowania chomika z kotem.
- Adrian, chodź tu... Chodź mówię. Nie zje cię przecież.
- Ale wychędoży...
- Co?
- Wychędoży! - Wons uśmiechnął się złośliwie i zmierzył Iskrę wprawnym
spojrzeniem. A ta nadęła policzki jak chomik jaskiniowy i skrzyżowała ręce na
piersi.
- Wychędożyłaś Adriana?!
- Sam się prosił...
- Ja spałem! Zgwałcono mnie!
- Zgwałciłaś Adriana?!
- A myślisz, że za co mnie szuka Inkwizycja... - burknęła strzepując
jego dużą dłoń ze swojego ramienia. Wyszła spomiędzy krzewów i wróciła na szlak
jakim szli - Skoro to nikt, kto czyhałby na nasze życie, możemy iść dalej?
Śpieszy mi się trochę?
- A dokąd właściwie idziemy? - to było dobre pytanie. Odkąd Wons
zaczął podróżować po królestwie z Iskrą ani razu nie zadał tego pytania co było
niezmiernie wygodne. Aż do teraz. Elfka westchnęła zrezygnowana. I już miała
wyjaśniać, kiedy włączył się klecha.
- Um... Bo tego, ja... - przewiesił torbę przez ramię i spojrzał nieco
odważniej na Iskrę mając nadzieję, że akurat teraz nikt go nie wychędoży, choć,
przyznać musiał, że elfka wyglądała całkiem apetycznie - Mogę iść z wami?
- Nie.
- Tak! - obie wypowiedzi padły jednocześnie i zarówno Iskra, jak i
Wons spiorunowali się nawzajem spojrzeniami za podanie odmiennych odpowiedzi.
Elfka sięgnęła wąpierzowego ucha i pociągnęła za nie, biedny wąpierz zajęczał i
schylił się tak, by Iskra mogła sobie swobodnie szeptać.
- Co ty sobie wyobrażasz?! Nie możemy go ze sobą zabrać!
- Ale to mój przyjaciel! Nie zrozumiesz tego!
- Zamknij się!
- Nie! Bierzemy go, albo łaź sama! - ten argument wymagał rozważenia.
Iskra mogłaby iść sama, ale... Prawda była taka, że dość miała samotności i
przywykła już do towarzystwa Wonsa. Poza tym, kogo biłaby dębową laską.
Skrzyżowała ponownie ręce na piersi i cmoknęła zirytowana. Spojrzeniem powiodła
między wampirem, a klechą. Między klechą, a wampirem i znów spojrzała na
wystraszonego Adriana.
- No dobrze... - cień uśmiechu, szczerego uśmiechu, przemknął po
ustach elfki - Trzech to już kompania. Chodźmy - i ruszyli we trójkę. Elfka
gwałcicielka, wąpierz z brudnymi onucami i klecha alkoholik.
***
Każda droga ma jakieś rozwidlenie. Każda droga kiedyś musi
rozdzielić się na dwie, może trzy inne. I przy każdym rozwidleniu stoi wbity w
ziemię kijaszek, na którym powinny widnieć tabliczki mówiące o tym gdzie dana
droga prowadzi. Właśnie. Powinny.
Tymczasem przed kompanią była jedna osobliwa, spróchniała i
nieco zarośnięta mchem tabliczka i rozwidlenie; rozstaje. Na tabliczce była
strzałka w lewo i napis „idź w prawo”.
- Mówiłem, żeby skręcić w tamta polną dróżkę…
- To była zła droga.
- Boże, jaki chłód…
- Chodźmy prosto!
- Nie.
- Jestem głodny…
- Iskra, zrób coś!
- Próbuję się skupić!
- O, jagody!
- Adrian, zostaw to! – oboje, i elfka i wąpierz okręcili się
na piętach z niemałym impetem. Klecha pochylał się nad krzewem jakimś, gdzie
rosły zielone jagódki; z pozoru niewinne i zapewne smaczne. Ale Iskra, jako
wiedźma korzenna, wiedziała o tymże wiele więcej niż przeciętny śmiertelnik.
Rzuciła się na biednego Adriana, wywróciła go na ziemię i własnym ciałem
osłoniła, a krzak eksplodował. Ostre jak brzytwy kolce powbijały się pobliskie
pnie i w ziemię. Oczywiście, parę wbiło się też w Wonsa, ale kto by się tam
przejmował wąpierzem.
- No wiesz! Mogłem umrzeć! – zajęczał wyżej wspomniany
wąpierz i wyszarpał z ramienia jeden z kolców.
- Nie możesz. Już jesteś umarnięty – stwierdziła sucho elfka
i podniosła się z ziemi. I ją trafił kolec, w dodatku, w dość przydatne miejsce
jakim był tyłek. Wyszarpała go i syknęła cicho. Ale nie z nią takie numery,
sięgnęła magii i zaraz rany nie było. Lekkim krokiem podeszła do szarpiącego
się z ostatnim kolcem Wonsa i ostrożnie, co by mu koszuli nie poniszczyć,
wyjęła małego, ostrego napastnika i wyrzuciła za siebie.
- I teraz jestem dziurawy… - mruknął Wons, a Iskra wywróciła
oczami i spojrzała znów na tabliczkę. Była już tu kiedyś, ale to było tak dawno
temu… Tak dawno…
- I co teraz? – zagadnął Adrian zaglądając elfce przed
ramię. Do wyboru były dwie drogi. Obie wyglądające niemal identycznie, bo obie
były mocno poprzecierane i ciągnące się pomiędzy dwoma połaciami boru.
- Teraz… Teraz trzeba podjąć decyzję – to oznaczało może
jakieś czary, coś podniosłego, coś… - Papier, kamień, nożyczki. Dwa kamienie na
prawo, dwa papiery na lewo. Inne wyniki oznaczają powtórkę z losowania. – i
stanęli, wszyscy troje, przy sobie, pięściami zamachali i na trzy pokazali co
sądzą o tej drodze. Kamień, papier, nożyczki.
- Jeszcze raz – i znów, machnięcie i na trzy… Nożyczki,
kamień, papier.
- Cholera, jeszcze raz! – papier, nożyczki, kamień.
- Z wami nic się nie da ustalić… - mruknęła Iskra, po czym
po prostu poszła w prawo. I nic się nie stało. Nic jej nie pożarło, droga się
nie osunęła, ani nic jej nie porwało. Oddalała się tylko od nich.
- Lepiej chodźmy, bo nas tu zostawi… - zaczął Adrian i na
Wonsa spojrzał, a wąpierz na niego. A kiedy spojrzeli na drogę, zauważyli mocno
zniecierpliwioną Iskrę, która tupała stopą o ziemię.
***
Nadgryziony sierp księżyca chylił się ku zachodowi, co
oznaczało, że za niedługo trzeba będzie położyć Wonsa spać. A w chwili obecnej…
No, byli w szczerym polu i nawet o zagrzebaniu w ziemi nie było mowy, bo Iskra
się uparła, że zdrowych roślin to mu zniszczyć nie pozwoli. A wschód słońca był
coraz bliżej.
- Patrzcie! – nieco senny klecha wskazał pulchnym palcem
jakiś zamek na wzgórzu. Stał samotnie. A jedyne co Iskrze kojarzyło się z
samotnymi zamkami to jacyś podstarzali panowie z szalonymi pomysłami i
argumentem typu „bo mogę”.
- Iskra, bo wschód…
- Wiem. Idziemy – i przyśpieszyła nawet nieco kroku, co by
być pewną, że wyrobią się nim wąpierz spłonie w brzasku majowego poranka, co
byłoby elfce bardzo nie na rękę.
Wzgórze przybliżało się z każdą chwilą, z każdym przebytym
metrem. A zamek jak stał tak stał. Szary, ponury, jakby wycięty z innego
świata, gdzie rządzą kolory bieli i czerni w różnych odcieniach. Mury porastały
dzikie trawy i mech, fosa była jednym wielkim bagnem nad którym unosiły się
zielone płomienie. Złamane pale i trzciny plątały się z resztkami kości. Most
zwodzony był opuszczony, a mechanizmy, które pomagały przy podnoszeniu go –
zardzewiałe. Kiedy weszli znaleźli się na niewielkim placyku, gdzie leżały
porozrzucane końskie siodła i wodze, świeczniki i nawet jakaś główka sałaty.
Iskrze się tu nie podobało, ale już czuła jak trzmieliki poranne otwierają swe
kwiaty (cudowna woń, doprawdy), co oznaczało, że mają parę minut do świtu.
- Wons, na prawo będą lochy.
- Ale…
- Nie mamy wyjścia! – odwróciła się i złapała wąpierza za
ramiona – Wynn, musisz spać w trumnie w jakimś zapyziałym lochu – nie brzmiało
to ani trochę jak pocieszenie, bardziej jak złośliwe stwierdzenie faktu –
Całkiem sam! – Iskra bardzo musiała nad sobą panować, żeby teraz nie uśmiechnąć
się zjadliwie.
- Ale ja się boję… - i Wons zrobił taką minę, która
kompletnie wiedźmę rozbroiła i nawet chwyciłaby się za serce, gdyby pamiętała,
że je ma.
- Pójdę z tobą…
- A ja?! – zrozpaczony Adrian rozglądał się po upiornym
placyku i znów naciągnął torbę na głowę.
- A ty… - Iskra już miała zaproponować mu, że pójdzie z
nimi, kiedy wychwyciła ostrzegawcze spojrzenie Wonsa. Chyba nie chciał by
Adrian cokolwiek wiedział. Więc Iskra zrobiła jedyną sensowną rzecz jaka
przyszła jej do głowy. Sięgnęła do torby i wyjęła stamtąd pękaty woreczek
ciastek i podała je Adrianowi – Masz, idź do najwyższej wieży jaką znajdziesz i
poczekaj tam na mnie. Zaraz wrócę. – i nie mówiąc nic więcej, chwyciła Wynna za
nadgarstek i pociągnęła w boczne wejście, do lochów.
Pachniało tu stęchlizną, było wilgotno i ciemno. Co prawda,
nie było zbyt ciemno dla oczu wampira, ale ona już na pierwszym schodku
wywinęła orła i stoczyła się po reszcie na dół z wielkim hukiem i trzaskiem.
- Iskra? – spytał Wons zbiegając na dół. Elfka leżała w
pajęczynach i starych zbrojach. Próbowała się podnieść, ale blokowała ją wielka
kopia rycerska zrobiona chyba z żelaza.
- Nic mi nie jest. Znajdź moją laskę i torbę… - zaklęła
cicho, po czym osunęła się całkiem na ziemię i przyłożyła obie dłonie do ziemi.
Z ust jej padło ciche zaklęcie, a sterta przywalającego ją żelastwa odsunęła
się w bok i była wolna. – Uch… - rozejrzała się nieprzytomnie w poszukiwaniu
trumny dla nieporadnego Wonsa. Świt tuż, tuż.
Ale… Nie było tu nic. Biegiem więc rzuciła się do sąsiedniej
komnaty, ale tam też nic. Pognała więc dalej i krzyknęła, by wampir podążał jej
śladem. Nawet w tylu chustach, szalach i płaszczu była zaskakująco szybka i
zwinna. Ostatecznie wcisnęła się przez jakąś szparę do ukrytej komnaty i
zaklaskała radośnie.
- Się odsuń, ścianę musze wyburzyć!
- Ale przecież ty nie… - ale Wons nie dokończył, bo ściana
runęła mu na głowę jakby kto w nią taranem wjechał i przysypała wąpierza
niegodnego tego miana.
- Słodcy bogowie, Wynn! A mówiłam, odsuń się! – i rzuciła
się na stertę kamieni i zaczęła pomagać mu w wygrzebaniu się – Do sarkofagu,
jazda! – czując niemal na plecach promienie słoneczne, które tu nie miały prawa
dotrzeć, magią odsunęła płytę i odczekała aż Wons tam wlezie. Zrobił to
zaskakująco szybko, ochoczo i zwinnie, jak na kogoś kto boi się spać w takich
miejscach. Potem wlazła ona i znów magią zamknęła właz. Zapadła ciemność.
- Co zrobiłaś Adrianowi?
- Dałam mu ciastka z likierem usypiającym. Będzie spał jak
dziecko do wieczora…
- Nic mu nie będzie?
- O ile nie ma tu żadnych strzyg i innego skurwysyństwa, to
nie.
- Uhm…
Chwila ciszy. Poczuła jak położył między nimi jej torbę i
laskę. Dziwnie się czuła leżąc w czyimś grobie.
- Wons…
- No?
- Boję się ciemności, wiesz?
- … Fatalna z ciebie wiedźma – i dostał tym razem pięścią w
szczękę, aż trzasnęło – Ej! Za co!
- Za słowa. Mimo tego wszystkiego, zachowuj się – upomniała
go surowo i przekręciła się na bok odkładając torbę i laskę pod ścianę
grobowca.
- Iskra?
- Hę?
- Będziesz spać?
- Yhm.
- Dobra… - znów rozmowa się urwała, a wampir w końcu
postanowił usnąć. Przymknął oczy i już, już miał się osunąć do krainy marzeń
sennych by chędożyć bez konsekwencji, kiedy poczuł na piersi ucisk i ręce
oplatające go w pasie. A do tego dołączył zaraz ostrzegawczy ton elfki
- Jak komuś o tym powiesz, to cię zabiję.
***
Zbudzili się jednocześnie, co było sprawą czarów. Rzecz
jasna, czary dotyczyły jedynie Iskry, która to nie chciała, żeby Wons ją w tym
sarkofagu zostawił, a nie wątpiła, że byłby do tego zdolny. Poruszyła się
lekko, dźgnęła go palcem w żebro i usłyszała jedynie ciche stęknięcie
- Jeszcze pięć minut mamusiu…
- Na bogów, Wons! Zająłbyś się kobietą! – jęknęła Iskra,
która pragnęła już bardzo wyjść, bowiem perspektywa spędzenia w sarkofagu nocy
i kolejnego dnia niezbyt się jej podobała. Oczywiście, Wynn zrozumiał wszystko
na opak. Ręce jego błyskawicznie znalazły się pod koszulą elfki i już sunął
nimi po jej ciepłych plecach, a ona, biedna zaszokowana nie wiedziała, że on to
tak pojął. Ale protestować nie zamierzała, bo przecież na chwile obecną jej nie
zabijał, tak? No.
A, że przecież i jej brakowało pewnych czynności ostatnimi
czasy, to na pieszczoty odpowiedziała podobnie, w końcu ile to się mówiło, że w
elfach ponoć tyle namiętności i żaru bogowie zamknęli skąpiąc tym samym pewnych
darów innym rasom. Żałowała jedynie tego, że nie może nic zobaczyć, a on może.
Jedynie to było nie w porządku. Reszta była całkiem w porządku.
Szczególnie moment samego w sobie zbliżenia. Najpierw ona
chciała mu powiedzieć, że jej się to podoba, a szczególnie to jak delikatne
miał dłonie, co ją dziwiło i ciekawiło zarazem. Ale on jej nie pozwolił.
Zamknął elfce usta pocałunkami. A kiedy to on chciał jej powiedzieć, że tak
miękkich warg jeszcze nie całował, ona mu nie pozwoliła po prostu zatykając
buźkę wąpierza ręką i gryząc go w ramię.
***
- Wons?
- Mmmm?
- Gdzie są moje spodnie?
- Nie wiem.
- Byłoby dla ciebie jednak lepiej, żebyś wiedział…
- Pewnie gdzieś tutaj
- To się rusz i je znajdź!
- Nie chce mi si… - znów trzask, znów jęk. Laska dębowa
stanowiła solidny argument potrafiący zmusić Wonsa do działania. I w chwilę
potem już miała swoje spodnie i mogła je wciągnąć na tyłek, choć było to niemal
niewykonalne w tej małej, ciemnej przestrzeni, ale przecież jakoś je z siebie
ściągnęła, to co, nie założy? Ona? Bogowie!
Ciche pohukiwanie. To tu nie pasowało. Owszem, poza lochami,
na ścieżce – jak najbardziej. Ale nie tu, kiedy oni sobie leżeli w sarkofagu i
robili co robili… Sowa tutaj mogła oznaczać tylko jedno. Wiadomość. Elfka w
końcu ubrana i owinięta na powrót swoimi chustami i szalami sięgnęła magii.
Niewiele jej trzeba było, by poruszyć wieko starego grobu jakiegoś paniczyka,
ale wystarczyło, by spłoszyć ptaka.
- Echh – westchnęła Iskra wyłażąc z sarkofagu. Założyła
dłonie na biodra i spojrzała na kołującego pod sufitem puszczyka. To nie był
jej Regulus. Zdecydowanie nie… Wystawiła rękę przed siebie, a gest ten miał w
sobie jakąś władczość, polecenie, rozkaz. Ptak posłusznie sfrunął na jej
przedramię i podreptał na jej ramię. Tak jak podejrzewała, na jego nodze,
cienkim rzemykiem, przywiązana była wiadomość. Iskra odwiązała ją i rozwinęła
zwitek papieru. Wyrysowane na nim były trzy runy. Jeden trójkąt przekreślony w
poziomie, koło z dwoma kreskami; nad i pod nim, oraz jakaś runa przypominająca
do złudzenia literę S, ale to na pewno nie byłą ta litera. Elfka chwilę stała i
choć nie mogła zobaczyć co jest tam napisane, czuła emanującą od papieru magię.
- Sabat – mruknęła mnąc wiadomość w ręku – Zmieniamy
kierunek
- I będziemy musieli się wracać?
- Powiedz mi Wons, masz lęk wysokości? – Iskra okręciła
pasemko czarnych loków o palec i uśmiechnęła się pod nosem patrząc z ukosa na
wąpierza. A Wynn wolał nie odpowiadać.
We dwójkę wyszli z lochów na placyk, który wyglądał
dokładnie tak, jak go zostawili nim wstało słońce. Co prawda, teraz leżało tu
pełno okruszków po ciastkach, a nawet parę całych, ale w gruncie rzeczy nic się
nie zmieniło. Iskra narzuciła kaptur na głowę i stuknęła dębową laską o
kamienną posadzkę. Z upiornym jękiem i wyciem przesączył się przez podłogę
duch. Po prostu, zdeformowana zjawa, jakby prześcieradło z dwoma dziurami na
oczy. Znów zajęczał przeraźliwie, a Iskra pogroziła mu laską.
- Znajdź Margaret, albo Reido i powiedz im, że będę. Nawet
punktualnie, o ile dobrze skroję czas – i wcale nie zareagowała na przerażoną
minę Wonsa, którego chyba z równowagi wytrąciło stwierdzenie „kroić czas”. Duch
zajęczał znowu, Iskra kazała mu się zamknąć i biała zjawa zniknęła.
- No. Teraz musimy znaleźć Adr… - ale klecha sam się
znalazł, tak przynajmniej w trzech czwartych, bo wypadł z wrzaskiem na
podwórko, złapał Wonsa i Iskrę za ręce i biegiem uciekł z zamczyska na pola
przed nimi. Elfka niemal zabiła się o własne nogi, tak szybko pędził, w
dodatku, bolało ją biodro i to wcale nie miało nic wspólnego z akcją w
sarkofagu!
- Co się stało? – spytał Wynn, który rzecz jasna ani trochę
się nie zmęczył i stał sobie, wyszczerzony i radosny, kiedy klecha leżał w
trawie i dyszał, a Iskra stała zgięta wpół i próbowała uspokoić oddech.
- Strzygi! Duchy! – jęczał ksiądz, któremu chyba ciastka z
likierem mocno zaszkodziły. Upiorne zawodzenie jednak w pewnej części potwierdziło
jego słowa, a elfka zamłynkowała palcem w powietrzu mrucząc coś pod nosem i
zaraz jej kijaszek dębowy zmienił się w najzwyklejszą miotłę.
- Heee? – Adrian chyba nie wierzył własnym oczom, bo
świadkiem był jak najprawdziwszych czarów, których rzekomo na tym świecie nie
ma. Iskra dosiadła miotły i spojrzała wyczekująco na Wonsa i księdza. Drgnęła
jej brew.
- No? Na co czekacie?
- Czy to… Jest miotła? – i tu błąd popełnił Wons, bo w ogóle
pytał. Elfka była bowiem bardzo przewrażliwiona na punkcie swojej miotły i
warknęła coś pod nosem – Jak chcecie stąd się wynieść w bezpieczne miejsce, to
wsiadać i nie ględzić! No jak przekupki na targu jakimś… - poruszyła miotłą,
sprawdzając nośność. No, powinni się zmieścić…
Wynn nie miał zamiaru tulić się do Adriana, to stanął za
plecami Iskry i rzecz jasna, korzystając z okazji objął ją w pasie. Choć to
było złe określenie, bo dłonie jego spoczęły na jej piersiach, a Iskra
warknęła. Wons zrobił niewinną minę niesłusznie duszonego chomika.
- No co? Nie moja wina, żeś taka niska…
Za nimi znalazł się Adrian, który po zjedzeniu wszystkich
ciastek zaczął mamrotać coś o chochlikach smyrałkach i skrzatach co w grzybach
mieszkają. Elfka zamruczała coś pod nosem, znów palcem machnęła i złoty pyłek
jego śladem podążył, niby warkocz za kometą. I w dłoni jej pojawiły się
okulary.
Okulary te są tak osobliwe, że wymagają opisu co najmniej
czterostronicowego, ale to nie jest "Nad Niemnem", więc się streszczę. Oprawki
były szerokie i jaskrawofioletowe. W górnej ich części były osadzone kolorowe
kryształki, a pomiędzy oczami znajdował się jeden, znacznie większy
przypominający czarny onyks. Iskra wcisnęła te oto okulary na nos, środkowy
kamień błysnął, znów coś zamruczała, a miotła dziko poderwała się do lotu.
Poczuła jak Wons zaciska mimowolnie ręce…
- Wons, łapy w dół, bo jak bogów kocham…! – i wampir
posłusznie chwycił ją w talii co było ogólnie aprobowane przez społeczeństwo.
- Co się dzieje? – Adrian mocno chwycił Wynna w pasie i
nawet się do wąpierza przytulił, aż się Wons wzdrygnął biedny i mocniej Iskrę
złapał, na co elfka mimowolnie zagryzła wargi.
- Będę kroić czas! Trzymać się!
- Co to znaczy? – spytał klecha, ale wampir myślami wybiegł
już daleko wprzód, więc zadał bardziej sensowne pytanie – Robiłaś to już
kiedyś?
- Na czymś co leci ponad pięćdziesiąt mil na godzinę? Nie!
- Tak myślałem…
A potem kolory świata zniknęły. Wszystko stało się szare i
nijakie; rozmazane i pozbawione wyrazu. Mknęli doliną ku górom. I tylko Iskra
wiedziała dokładnie po co.
***
Adrian odnotował zmianę pozycji księżyca na niebie. Sierp
jego jakoś mniej nadgryziony mu się wydawał, a może była to wina tego, że byli
tak daleko od ziemi, a zarazem o wiele bliżej nieba niż kiedykolwiek… Nie
podejrzewał nigdy, że będzie leciał na miotle z dziwną wiedźmą niewiadomego
pochodzenia i przyjacielem – wąpierzem. Jak to jednak powiedział jakiś
świątobliwy, wszystko może się jeszcze zdarzyć, wystarczy być odpowiednio
nieuważnym.
Pod stopami widział migające drzewa, które przestały przypominać
rozmazane smugi. Mógł teraz odróżnić konar od gałęzi i pokrywę listną od trawy
pod drzewem. Zwalniali, a miotła wydawała dziwne odgłosy na przemian
trzeszcząc, na przemian jakby kaszląc.
- Co się dzieje?! – nieopatrznie połknął jakiegoś nocnego
owada i zakrztusił się okropnie. Ale elfka czuły słuch miała, to pytanie
wychwyciła wśród świstu wiatrów.
- Miotła! To bardzo stary model…! – szarpnęło nimi i
gwałtownie obniżyli lot o jeden pułap – Cholera! Będę lądować! – darowała sobie
dodanie do tego, że awaryjnie i najprawdopodobniej w jakimś polu dzikiej
rzodkwi; wampir i klecha zdecydowanie nie powinni o tym wiedzieć. Ręce
zacisnęła mocniej na trzonku miotły i zaklęła szpetnie, kiedy ta w odpowiedzi
wierzgnęła. Skórzana torba klechy zsunęła się z jego ramienia i pomknęła w dół.
- Moja torba! – jęknął Adrian wychylając się mocniej w bok,
co by zobaczyć gdzie spadła
- Zamknij się! I siedź prosto!
- Ale…
- Przytul Wonsa! – głos elfki był przesycony takim jadem i
taką wściekłością, że ksiądz nie ryzykował. Posłusznie przytulił wąpierza, a
wąpierz parsknął. Latający środek transportu zatrzymał się gwałtownie,
szarpnęło całą trójką i tak zawisnęli w powietrzu jak jakieś niedorobione
robale
- I co teraz…?
- Niech nikt się nie rusza…
- Boże, niedobrze mi! – i klecha zwymiotował efektownie
przez swoje prawe ramię, a Iskra zamknęła oczy czując jak traci cierpliwość.
Ale nic nie zdążyła zrobić, bowiem trzonek miotły ostatecznie jęknął i poszedł
w drzazgi, a cała trójka runęła w dół jak worki napełnione grochem.
- Kurwa!
- Mać!
- Bożżżeeeeee!
- Zamknąć się! – Zhao zauważyła, że ostatnimi czasy
stanowczo za dużo razy krzyczy do kogoś by się zamknął. Efekt zbyt długiego
przebywania z Wonsem na jednym trakcie. O dziwo, prócz mamrotanych przekleństw,
wąpierz nie darł się w niebogłosy jak Adrian. To Iskrę niemalże zaskoczyło.
Złączyła dłonie jak do pacierza, po czym przymknęła oczy. Wezwała na pomoc
pradawną magię, jaką przyszło się jej opiekować, a o której zapomniała.
Błysnęło, pochłonęło ich fioletowe światło i zniknęli.
W powietrzu szybował orzeł. I naprawdę nie wiedział co
sądzić na temat trzech głośnych worków grochu, które nagle zniknęły.
***
Głośne trzaski łamanych gałęzi i jęki człeczyny, który zanadto
poobijał sobie siedzenie spłoszył nocnych mieszkańców lasu. Sądząc jednak po
nachyleniu lekkim ziemi, był na jakimś cholernie dużym wzgórzu, albo na zboczu
jednej z mniejszych gór. Wzrok Adriana nie był tak dobry jak kiedyś, poza tym,
jako człowiek i tak nie mógł zauważyć pewnych faktów, ale… Widział, że jest
sam. I, że nie ma przy nim ani Wonsa, ani Iskry.
- Halo…? – odpowiedział mu trzask łamanych gałęzi i głuche
warknięcie.
***
Ta sosna była wysoka. Naprawdę. Leżąc na ziemi i patrząc na
nią i jej poobrywane gałęzie, Wons mógł to potwierdzić, a nawet podpisać jakiś
cholerny certyfikat, gdyby tylko mu taki dali. Pod sobą czuł wypukłość, jakieś
mrowisko, albo cholera wie co. Poza tym, wszystko było w porządku… Nie. Nie
było cylindra. Zrozpaczony rozejrzał się, a wtedy ujrzał go zaczepionego o gęste
witki krzewu. Szeroki uśmiech rozciągnął wampirze wargi.
- No witaaaj…
***
Dąb o rozłożystych gałęziach nie miał lekkiego życia.
Co rano zawsze jego korę obdrapywał jakiś dziki kot, którego
gatunku nie znał. W każde południe był obsikiwany przez szarego wilka, a w
każdy dzień pański czuł jak korniki wżynają się coraz głębiej i głębiej… A o
ptakach to już nie wspominając. Przed każdym zachodem naliczał on nowe białe
kupy na gałęziach i wyklinał przeklętą naturę, która umiejscowiła go w jednym
miejscu na zawsze.
Ten dąb nazywał się Dnym i od zawsze chciał być
gołębiem.
I ta noc, jakże podobna była do poprzednich; rzecz jasna, do
czasu. Bowiem coś nowego spadło z nieba i nie był to żaden ptak o złamanym
skrzydle, żadna koza którą zwymiotował smok, ani żaden barbarzyńca, którego
rozszarpały wilki. Nie. Na jego rozłożystych gałęziach leżała powyginana
człeczyna. Dąb Dnym nie znał się na rasach dwunogich, więc wiedzieć nie
mógł, że jest to najprawdziwsza elfka. Zagadnął nawet niewyraźnie, witkami
poruszył, co by trochę życia w jej wiotkie ciało wlać, ale nic z tego.
A pod jego gałązkami leżała skórzana torba, wokół niej
porozrzucane zioła, mieszki i fiolki. Było także wiele drzazg i kawałków
drewna. A tajemnicze, wiotkie ciało nie odpowiadało na żadne z wezwań.
__________________________________________
pierwsza część w tym momencie się kończy. będą jeszcze dwie. chyba. no, jeszcze jedna będzie na pewno.